cd
Kilka kilogramów zrzuconych przez wakacje nie wystarczyło żeby mnie usatysfakcjonować, a potem było już tylko gorzej. W jakiś chory, pokręcony sposób pokochałam swój nowy świat w który weszłam – czułam się z tego dumna, uważałam się w jakiś sposób za lepszą i silniejszą, po cichu zaczęłam odczuwać pogardę wobec dawnych znajomych, bo nie mieli w sobie tego samego ”opanowania” i ”silnej woli”. Sama stałam się takim właśnie toksycznym osobnikiem, który żerował na porażkach innych, a swoje ego karmił widokami przejadających się (w moim ówczesnym odczuciu) ludzi wokół. Przez życie prowadziła mnie tylko wizja bliżej nieokreślonej perfekcji, jaką chciałam posiąść, i była to myśl która zapanowała naprawdę nad każdym aspektem mojego życia. Znajomych stopniowo potraciłam, wszelkiej winy upatrując tylko w ich zachowaniu, i nie czułam się z tego powodu źle – uznałam, że bez nich będzie nawet łatwiej, bo przecież ”nie mam czasu na bzdury”.
Można by pomyśleć, że przez to wybujałe ego byłam ze sobą chociaż złudnie szczęśliwa, ale tego nigdy nie udało mi się osiągnąć. Chwilami wynosiłam się nad innych, w środku zawsze czując, że i tak mogłoby być lepiej. Znalazłam się w błędnym kole obsesji, nienawiści do samej siebie i niekończących się wyrzutów sumienia, gdy tylko jedna mała rzecz poszła niezgodnie z moim planem. Desperacko pilnowałam każdego najmniejszego szczegółu. Wszystko w tym, co postanowiłam, musiało być perfekcyjne, tak naprawdę tylko po to, by dopiec sobie jeszcze bardziej. Była to zresztą iluzja zarezerwowana tylko dla szkoły, bo w domu wychodziła ze mnie prawdziwa natura. Potrafiłam zrobić awanturę o wszystko, chociaż najczęściej i tak chodziło o jedzenie. Kłamałam, krzyczałam, szantażowałam, i nie czułam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Tylko satysfakcję. Poniekąd jakby przemawiał przeze mnie duch Jezebel.
Przez cały czas tego obłędu każdym moim działaniem kierował bezlitosny ”głosik” w głowie, kierujący całym życiem i kontrolujący je skuteczniej niż najgorszy ludzki dyktator. Zdawało się, że to ta nowa część mnie ma dla mnie najlepszy plan i ja już nic nie muszę robić,” bo przecież i tak, jak zawsze, sobie nie poradzę”. Nadal dość wyraźnie pamiętam, że wiele z tych myśli nawet nie płynęło ode mnie, z mojej pełnej świadomości, że nawet gdy chciałam się zatrzymać, po prostu nie potrafiłam przemóc tych natrętnych nakazów. Czasami próbowałam z tym walczyć, ale niewiele udawało mi się wskórać. Machinalnie ogarniała mnie wtedy fala lęku, niepewności i przekonanie, że jeśli zacznę szukać pomocy, to narażę się na same porażki, zawalony rok, niepotrzebny wstyd, niewykwalifikowanych psychologów, a po jakimś czasie i tak do wszystkiego wrócę – z jeszcze większą nienawiścią do siebie. Dlatego przez większość czasu po prostu do reszty poddawałam się temu, co mną kierowało.
Swoją drogą, zauważyłam też, że osoby cierpiące na anoreksję często nawet ”portretują” swoją chorobę jako swego rodzaju demona, byt, a nawet konkretną kobietę – władczą, okrutną, wymagającą, kiedy trzeba i pogardliwą. Taką, która za każdą małą porażkę lży i poniża, a sama w ich podświadomości czy nawet snach szczyci się nienaganną, godną pozazdroszczenia aparycją i sylwetką, do której osiągnięcia bez wytchnienia dążą. Postronni obserwatorzy postrzegają to zjawisko bardzo negatywnie, z politowaniem, uważając je za ”romantyzowanie” niebezpiecznej, śmiertelnej choroby, w której nie ma nic pięknego; nadawanie jej dodatkowego interesującego, tajemniczego czy wręcz szokującego wymiaru, który niepotrzebnie przyciąga ciekawskich, zagubionych ludzi z ich własnymi problemami. Do pewnego stopnia tak może być. Nie przeczę, że niektóre młode dziewczyny ciągną do takiego chorego odchudzania, bo wydaje im się to „modne”, ale i za takim zachowaniem stoją nie mniej poważne wewnętrzne przyczyny. Natomiast po tym co sama przeszłam, mam silne wątpliwości, czy aby na pewno każdy pojedynczy z tych przypadków można tak określić, sprowadzając tylko i wyłącznie do miana choroby psychicznej. Czy takie obsesji, myśli i wyobrażenia nie mają podłoża demonicznego.
Pomijając kwestię choroby, w tamtym roku szkolnym błyskawicznie nadrobiłam zaległości. W bardzo szybkim tempie zaczęłam się uczyć podobno najlepiej w szkole. Sama nauka nie sprawiała mi tym razem już żadnej przyjemności, ale jej wyniki – i owszem, chociaż także ten wyścig stał się bardziej formą chorej manii. Nawet nie wiem, w jaki sposób udało mi się to wszystko zrobić, niewiele jedząc. Im mniej jadłam, tym więcej energii miałam… i to był chyba najbardziej zwodniczy aspekt całej sytuacji, w której utkwiłam. Sama natomiast byłam pogrążona w złudzeniu, że jeśli zacznę normalnie się odżywiać to zapoczątkuję serię porażek na każdym polu życia i do reszty stracę ”potrzebną mi samokontrolę”. Umykało mi, że właśnie w jednej porażce cały czas trwam…
Stałam się osobą, którą albo podziwiano, albo nienawidzono. Jednym imponowała moja nieustępliwość, jasny cel w życiu, samozaparcie i ambicja, a inni widzieli wychodzącą na wierzch złośliwość, zdystansowanie, pogardę, egoizm i wyniszczenie.
Nie chcę już wdawać się w szczegóły, do jakich praktyk posuwałam się, żeby jeść możliwie jak najmniej. Ale przez to wszystko doprowadzałam mamę, która zawsze mimo wszystko starała się mnie bronić, do skraju załamania nerwowego. Także to mnie nie obchodziło…
LICEUM
Przez wakacje dzielące ostatnią klasę gimnazjum i pierwszą liceum, udało mi się przybrać na wadze, ale w praktyce zostałam do tego po prostu zmuszona przez szkołę. Nadrobione kilogramy nie naprawiły w żaden sposób tego, co miałam w głowie. Gdy sprawa przycichła i znów poczułam się “bezpiecznie” (a raczej bezkarnie) bomba po raz kolejny zaczęła odliczanie. Przez część pierwszego roku w nowej szkole wszystko wydawało się być w porządku, miałam nawet wrażenie, że pozostanę już w pełni szczęśliwa i zadowolona z życia… Dostałam się do wymarzonego liceum plastycznego, doceniono mój talent, uważano za jedną z najbardziej uzdolnionych artystycznie osób w szkole. Jeśli uważałam, że nieustanne komplementy mi pomogą, to byłam w wielkim błędzie. Mój mózg znowu przestawił się na tryb ”jeśli teraz coś zawalisz, to srogo tego pożałujesz” i zgotował mi piekło numer dwa.
Nawet w pozornie najlepszych momentach coś w sercu nie pozwalało mi odczuwać długotrwałej radości. Kiedy tylko zaczynałam myśleć: ”tak dobrze układa mi się w życiu, teraz już na pewno nie przestanę być szczęśliwa!”, od razu uświadamiałam sobie, że nadal nie jestem i nie będę, nie potrafię, coś mnie blokuje.
Jak to się skończyło? Pierwszy rok był tak ciężki, przeładowany materiałem z kilkunastu przedmiotów ogólnokształcących plus co najmniej pięciu artystycznych, że przy swojej chęci bycia nienaganną we wszystkim, obsesji na punkcie każdej pojedynczej oceny, doprowadziłam się do jeszcze gorszego stanu niż w gimnazjum. Dopiero wtedy osiągnęłam swoją najniższą wagę, chociaż nawet ja nie myślałam, że coś takiego kiedykolwiek się stanie. Nad niczym już nie panowałam, myśląc, że wszystko mam pod kontrolą. Natomiast na zewnątrz zgrywałam chodzący ideał, odbierałam wyrazy podziwu dla swojej pracowitości, twórczości, “zapału i energii”, ale przecież każdy widział, jak wyglądam.
Nie obeszło się bez kolejnej interwencji ze strony także tej szkoły. Z każdych kłopotów dalej wymigiwałam się przy usilnej pomocy mamy. Naprawdę nie wiem, jak tego dokonywała. Ale wiem, jak bardzo musiało to być dla niej trudne – z jednej strony chciała mnie bronić przed oskarżeniami, chronić przed pobytem w szpitalu, bo wiedziała, że bym ją za to znienawidziła (a swoją drogą, niekompetencja lekarzy lub złe podejście do pacjentów umieją często dodatkowo pogorszyć sytuację). Z drugiej, bezlitośnie wykorzystywałam to, kłamałam, wielokrotnie udawałam poprawę, i dalej zmierzałam ku zagładzie, a ona musiała na to patrzeć…
Pod koniec tego pierwszego roku zaproponowano mi wystawę prac po wakacjach i starając się stworzyć ich jak najwięcej w czasie wolnym, przeznaczyłam na ten cel całe dwa miesiące. Pomijając już moje skrajne niedożywienie, wtedy znalazłam sobie jeszcze pomysł na oszczędzanie czasu, który dodatkowo mnie wyniszczył – małą ilość snu. Sukcesywnie coraz mniejszą, tak od sześciu godzin, przez cztery, aż czasem po dwie. Bo przecież było tyle do zrobienia, tyle do zaplanowania, czasem po prostu po nocach… To, co kiedyś kochałam, teraz sprawiało mi przyjemność tylko chwilową, natomiast w większej części stało się niezdrowym przymusem, wycieńczającym obowiązkiem i kolejną obsesją.
Anoreksja zeszła na drugi plan, bo przez skrajne zmęczenie byłam zwyczajnie zmuszona o wiele więcej jeść. Żadne pocieszenie, szczerze mówiąc – jedno uzależnienie zamieniłam na drugie: ograniczanie snu i pochłanianie naprawdę niezdrowej ilości mocnej kawy, przez co cała chodziłam roztrzęsiona. Przekonanie w mojej głowie, że jednak jestem ponad to idiotyczne niejedzenie, że ono już nic mi nie da i jest tylko źródłem problemów – było uwarunkowane tylko tym, że nie chciałam marnować czasu nawet na moją manię na punkcie nie przybierania na wadze; a całkowicie oddać się ‘robieniu artystycznej kariery’.
Ten nowy nawyk pociągnął się za mną przez cały kolejny rok szkolny i następne wakacje. Miałam na głowie jeszcze różnorakie media społecznościowe i pisanie bloga, czy chociażby coś tak ”przyziemnego” jak nauka. A oczywiście nie chciałam przeznaczać na nie dnia, bo wtedy… mogłam więcej malować. W jakiś sposób przy tym wszystkim moja średnia utrzymywała się na stałym poziomie, z czego dzisiaj w najmniejszym stopniu nie jestem dumna – raczej zażenowana, jak bardzo między innymi dla głupiej cyfry niszczyłam sobie zdrowie, faszerując się kofeiną i czasami już w ogóle nie śpiąc po nocach…
Jak da się już wywnioskować, byłam wtedy osobą pochłoniętą złudzeniem ”produktywności”, typem ”wszystko albo nic”. Albo w stu procentach oddawałam się temu, na czym mi zależało, albo… No właśnie, nie wiem. Przez bardzo długi czas gdzieś na granicach świadomości każdą potencjalną porażkę wyobrażałam sobie jak przerażającą, czarną otchłań bez dna. Jakkolwiek nielogicznie to brzmi, zachowywałam się i mój mózg funkcjonował tak, jakby za którąś zmarnowaną godzinę miała mnie czekać śmierć, jakby świat miał się nagle skończyć, jakby moje życie miało stać się całkiem bezwartościowe…. Znowu doszedł do głosu mój perfekcjonizm, ale na nieco innym polu życia.
Gdzieś od środka zżerał mnie nie mający końca stres o jakby niemożliwej do zlokalizowania przyczynie, przygnębienie i gorzkie poczucie, że stale na coś pracuję, ale nie wiem na co… i tym samym nie wiedziałam, czy w ogóle mogę to kiedyś osiągnąć.
Wartość życia zmalała w moich oczach prawie do zera. Ze zdziesięciokrotnioną siłą uderzyły myśli samobójcze, które w większym lub mniejszym stopniu towarzyszyły mi przez kilka wcześniejszych lat. Groziłam sobie, że jeśli jakaś następna lub następna lub następna rzecz w kolejce mi się nie powiedzie (bo wciąż wyznaczałam sobie różne kolejne cele niczym punkty kontrolne) to pewnego dnia po prostu popełnię samobójstwo... Tak naprawdę nie mam wątpliwości, że szukałam jakichkolwiek wymówek dla swojej rosnącej niechęci do życia.
Wszystko co robiłam i o co walczyłam na co dzień, w najbardziej nielogicznym sensie tego stwierdzenia wydawało mi się walką o przetrwanie albo śmierć.
Równocześnie byłam na granicy wytrzymałości psychicznej i fizycznej, potrafiłam bez powodu (lub tych naprawdę bezsensownych) wybuchnąć płaczem i wpaść w absolutną histerię. Pogorszyła mi się pamięć, nie umiałam spokojnie podejmować decyzji. Nie potrafiłam już normalnie funkcjonować ale i przestać… Już nie wiedziałam, co to znaczy “przestać” i absolutnie nie śmiałam sądzić, że mi wolno. Przez większość czasu czułam się jak w transie, jak odłączona od siebie. Dodatkowo w mojej głowie zaczynały się pojawiać myśli, których nigdy nawet nie rozważałam, wizje i scenariusze, które na pewno nie pochodziły ode mnie samej, bo i nie miały żadnej logicznej przyczyny czy źródła.
Gdzieś w międzyczasie dalej zdarzało mi się obracać w tematach najróżniejszych teorii i okultyzmu, ale tym razem odbijały się na mnie bardzo negatywnie. Przestałam robić to ”dla zrozumienia” a raczej już z fascynacji – szczególnie zainteresowała mnie tematyka zaprzedawania duszy. Znajdowałam dużo dokumentacji, nagrań, fragmentów książek i relacji związanych z tym zjawiskiem i po pewnym czasie nie miałam żadnych zwątpień co do jego autentyczności.
Nie wiem dokładnie w jakim czasie, bo mam z tego okresu dużo wyrw w pamięci, ale po raz pierwszy usłyszałam pewien utwór, którego cały tekst opierał się właśnie na tym temacie. Coś w nim bardzo mnie przyciągało, wręcz hipnotyzowało, przez bardzo długi czas słuchałam niemalże tylko jego na replay’u i nie miałam dość, co z żadną inną piosenką jeszcze mi się nie zdarzyło. Nie mam wątpliwości czyja moc działała wtedy na mnie i dość skutecznie wciągała w coraz głębsze bagno, a na samą myśl o tym do dzisiaj czuję się nieswojo. Ogółem mówiąc, mój gust muzyczny z tamtego okresu dzisiaj przyprawia mnie o ciarki.
Tak, zaczęłam myśleć nad tym rozwiązaniem. A raczej taka myśl zaczęła mnie nachodzić. Nawet nie wiem, czy teraz byłabym w stanie podać jakikolwiek w miarę logiczny powód, czemu wtedy nagle uznałam to za dobry pomysł. Może to trochę tak, jak wcześniej z narkotykami. Wiesz, że to w dużym stopniu temat tabu, wiesz, że to najgorsza rzecz w której stronę możesz się zwrócić po przeżycia i emocje, znasz gorzkie konsekwencje, ale w gruncie rzeczy… Nie zależy ci już specjalnie na samym sobie i swoim życiu, więc mimo „skutków ubocznych” z pocałowaniem ręki jesteś gotów przyjąć chwilową przyjemność lub większe powodzenie w życiu. Ja wtedy nadzieję na jakiekolwiek alternatywy coraz bardziej traciłam i byłam już na kompletnym dnie.
Podobne myśli nie opuszczały mnie przez dłuższy czas. I szczerze mówiąc, nie miałam pełnej świadomości że to coś tak złego i niebezpiecznego, albo przebłysków rozsądku, które kazałyby mi przestać. Wiedziałam o konsekwencjach, ale… Nie byłam świadoma ich powagi, a może raczej nie sądziłam, że zasługuję jeszcze na cokolwiek lepszego.
cdn…
Ta część brzmi najbardziej przerażająco.. i smutno 🙁
Tu się zgadzam…
Spotkałam się z podobnym stylem życia dziewczyny z wierzącej biblijnie rodziny. Tzn ojciec alkoholik, a mama i babcia wierzące. Najlepsza w liceum i wszędzie gdzie się pojawiła. Dario, wiele przeszłaś, ale to jest dobre, ze piszesz o tym. Czekam na kolejne części ? wierząc, ze pomoc przyjdzie z góry i będzie nią Dobra Nowina o zbawieniu w Jezusie Chrystusie ??