Prawda w czasach ostatecznych. Chrześcijanie biblijni.

Chrześcijanie biblijni. Prawda dla NAŚLADOWCÓW JEZUSA CHRYSTUSA "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli"

Świadectwo Darii. Część IV.

Można powiedzieć bez cienia wątpliwości, że Daria ma spory talent pisarski. W tej części przedstawia wyboistą drogę już chrześcijanki.

Na Chwałę Boga dla Was Daria:

____________

 

 

cd

 

NOWY POCZĄTEK…Znowu nie jestem w stanie dokładnie określić okoliczności, ale równolegle coraz częściej zaczęłam myśleć także o Bogu – i te myśli zaczęły wypierać poprzednie. Coraz silniej zaczynałam zdawać sobie sprawę z Jego istnienia, przebijało się do mojej świadomości przekonanie: cały czas błądziłaś, i dalej idziesz donikąd.

Nadal sporadycznie, w jakichś wolnych chwilach, natrafiałam na różne ciekawe informacje, artykuły, filmy i dokumenty, które uświadamiały mi wyraźniej, że fundamenty Kościoła Katolickiego nie opierają się nawet na nauce biblijnej. Odtąd moje dawne teorie powoli zaczęły upadać, bo zrozumiałam że sama Biblia na pewno nie została napisana dla tych samych celów, dla których założono Kościół Rzymsko-Katolicki – bo jeśli tak, to czemu w rażący sposób odeszło się od jej treści?

Powoli poznawałam całkiem nowe wyjaśnienia zagadnień i zjawisk, które kiedyś moim zdaniem negowały istnienie Boga. Powoli zaczynałam łączyć kolejne wątki i zaczął się z nich wyłaniać pełny i klarowny schemat działania światowej polityki i religijnych autorytetów. Odkryłam kilka ważnych, brakujących ogniw, na które nie mogłam liczyć ze strony pochłoniętych i zaślepionych pustymi teoriami spiskowymi ateistów lub New Age’owców, stając się jak oni. Gdzieś w okolicach zeszłego września zaczęłam otrzymywać coraz więcej bardzo klarownych znaków od Pana, które nie mogły być zbiegami okoliczności.

Wreszcie naprawdę zrozumiałam swój błąd. Ale nie było to jeszcze nic spektakularnego – nie potrafiłam rozmawiać z Bogiem, mimo wszystko czułam przed tym bliżej nieuzasadnioną niepewność, niechęć, nawet strach. Próbowałam, ale nawet myśli wypowiadane w głowie nie składały się w spójną całość. Nie potrafiłam zdecydować, co właściwie chcę Mu przekazać, od czego zacząć, i czy w ogóle stać mnie na jakikolwiek komunikat… Zamykałam oczy i dosłownie jąkałam się w myślach, pogrążona w poczuciu winy, nie do końca jeszcze pewna tego co robię.

Natomiast, co jest ciekawe, za każdym razem gdy chciałam wrócić do pewnych niezdrowych nawyków związanych z anoreksją, z jakiegoś powodu zaczynałam znowu myśleć o  Bogu. Nie przestawałam mówić sobie, że jeśli znowu zacznę to robić – jeśli chociaż ten jeden raz się zapomnę – to już nikt mnie nie uratuje, nikt mi nie pomoże i może właśnie w ten sposób ostatecznie Go od siebie odrzucę.  Bałam się tego, w głębi serca naprawdę tego nie chciałam i powoli odżywało we mnie obrzydzenie do wszystkich podłości, które bez refleksji wyrządzałam przez tyle miesięcy. Przy okazji wreszcie zaczynało przedzierać się przez moją znieczulicę poczucie winy i wstydu przez to, jak niesprawiedliwie traktowałam swoją mamę.

To trwało jeszcze przez jakiś czas. Powracałam do tego tematu i przemyśleń kiedy tylko nadarzyła się sposobność. Zamiast skupiać się na kolejnych informacjach o wszechobecnej manipulacji i okultyzmie, zaczęłam po prostu czytać o wierze chrześcijańskiej, nowonarodzeniu, budowaniu relacji z Bogiem. To wszystko wydawało mi się wtedy tak skomplikowane, złożone, ale i dające nadzieję. Poczułam, że na tym etapie już jedynie w tę stronę mogę się zwrócić o pomoc.

Któregoś wieczoru uznałam, że nie mogę żyć dalej w swoim kłamstwie, że moje teorie dawno z gromkim hukiem upadły. Nie wiedziałam jeszcze, czy będzie mnie stać na wystarczające poświęcenia, by zacząć budować prawdziwą relację z Panem, ale już w pewnym sensie wierzyłam, że On po prostu mnie przez to przeprowadzi. Pierwszy raz zwróciłam się do Niego w modlitwie. Przyjęłam Jezusa Chrystusa jako swojego Zbawiciela, zadeklarowałam, że chcę swoim życiem dawać dobre świadectwo i postępować jak On. Wyraziłam skruchę za grzechy, prosiłam o przebaczenie i dalsze poprowadzenie właściwą ścieżką. Patrząc wstecz, wydaje mi się, że to pierwsze wyznanie miało zbyt roszczeniowy, mało szczery charakter. Niestety czuję się, jakbym przekazała wtedy Najwyższemu: ”no już dobrze, pokaż mi, co potrafisz”, nie do końca świadoma tego, że bez mojego oddania i dobrej woli się nie obędzie.

To umowne odwrócenie od grzechu i całej złej przeszłości w modlitwie nie odniosło zbyt dużych rezultatów. Oczywiście nie spodziewałam się spektakularnych cudów już na sam start. Jednak brak poprawy trwał tygodniami – nadal czułam w sercu duży ciężar, coś wciąż wydawało mi się być nie w porządku, upadałam o wiele częściej, niż mogłabym się tego spodziewać. Miewałam krótkotrwałe okresy euforii, kiedy na nowo cieszyłam się z każdej małej rzeczy, dostrzegałam więcej piękna i radości w codziennych sytuacjach, udawało mi się trzymać nowych postanowień i odczuwałam, jak się wydawało, pełnię Bożej miłości… żeby wkrótce potem całkiem od niej odejść, pokonywana przez którąś odnowioną słabość. Wielokrotnie w aktach frustracji znów oddalałam się od Boga, obwiniałam go za moje własne niepowodzenia i każdy zły nastrój, z wyrzutem pytałam o to, czemu mi z tym nie pomaga. Co rusz przestawałam regularnie rozmawiać z Panem / zapominałam o tym / odkładałam czas na modlitwę aż do momentu gdy okazywało się, że już nie tego czasu nie mam. Nadal sprawy codziennego świata królowały na pierwszym miejscu, a Biblii potrafiłam jedynie słuchać z audiobooka, by móc w międzyczasie robić inne rzeczy… Trudno było mi utrzymać wewnętrzny pokój, a cały stres pogarszało jeszcze głębokie poczucie winy za te ciągle odstępstwa – z drugiej strony, nie umiałam zrezygnować z rzeczy, które wchodziły między mnie a Boga. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że na próżno na zmianę oczekuję cudu, nie dając nic od siebie i nie rozmawiając z Nim, albo zdaję się ciągle na swój ludzki rozum i próbuję być dla siebie swoim własnym sędzią…

Był taki moment – konkretnie pod koniec października zeszłego roku – gdy rozłożyła mnie paskudna grypa. Ni stąd, ni zowąd, bez żadnych wcześniejszych oznak i z taką siłą, której jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Przez trzy pierwsze doby ze skrajną gorączką byłam zdolna właściwie tylko spać, a i później nie było mowy o wstaniu z łóżka.  W tej drugiej fazie choroby naszła mnie pewna myśl – skoro już i tak mam wolne, którego nie mogę wykorzystać na swoje inne zajęcia, to może w końcu zacznę naprawdę, rzetelnie i dokładnie czytać Biblię? Może poświęcę więcej czasu Bogu, może tak miało być? Co zabawne, jakiś czas przed tym wydarzeniem, przeczytałam gdzieś ciekawy wpis pewnej chrześcijanki, dokładnie omawiający temat próśb o uzdrowienie (bardziej z punktu widzenia lekkich chorób, niekoniecznie z tych bardzo ciężkich czy śmiertelnych). Dzięki niemu po raz pierwszy zakiełkowała w mojej głowie świadomość, że nawet takie dolegliwości Pan może chcieć wykorzystać dla naszego wzrostu w wierze, więc w gruncie rzeczy  powinniśmy być za nie wdzięczni i z pokorą starać się poświęcić ten dodatkowy czas Bogu…

Niestety. Wtedy jeszcze wygrała ze mną frustracja z powodu ”marnowanego” czasu i traconych zajęć w szkole. Zajęłam się czymś zupełnie innym, a o tamtej sugestii zapomniałam.

Wkrótce wyzdrowiałam, wróciłam do szkoły zaledwie na około tydzień i… błyskawicznie znowu coś mnie rozłożyło. Moja choroba trwała jeszcze przez około półtorej miesiąca, kiedy na zmianę albo czułam się nieco lepiej, albo znowu wszystkie objawy wracały i kazały na dłużej zostawać w domu czy rezygnować z dodatkowych lekcji rysunku. Właściwie już samo to nauczyło mnie pewnego dystansu… Z jednej strony irytowało mnie, ile zajęć artystycznych opuszczam, ale zaczynałam rozumieć, że nie mam na to żadnego wpływu, a najważniejsze to w końcu zadbać o zdrowie i raz, a porządnie, z tego wyjść.

Zanim jednak doszłam do takich wniosków, było mi znowu coraz ciężej psychicznie. Z jednej strony czułam się winna i niewdzięczna przez swoje stałe odstępstwa od Boga – z drugiej rozdrażniona, bo choroba nie pozwalała mi nawet normalnie się uczyć ani przeznaczać czasu na malarstwo i dalszy rozwój. W moim odczuciu coraz bardziej „obniżałam loty”. Nie sprawdzałam się ani tutaj ani tutaj, zawodziłam i Boga, i siebie.

Którejś nocy gdy myślałam o tym wszystkim, przelała się czara goryczy i po prostu rozpłakałam się jak małe dziecko. Płakałam długo, w zupełnym uniżeniu, niemo Go nawołując, przepraszając, przyznając, że tak naprawdę nic nie wiem, nic sama nie osiągnę i naprawdę, całym sercem potrzebuję by objawił mi to, co uważa dla mnie za najlepsze, bo tylko On jeden może naprawić we mnie wszystkie szkody. Wtedy po raz pierwszy poczułam obecność Ducha Świętego, falę niesamowitego spokoju i miłości jakby chciał ukoić mój płacz. I po raz pierwszy, gotowa na każde poświęcenie, bezgranicznie zaufałam Chrystusowi. Pamiętam, że wtedy wyczerpana wcześniej kotłującymi się we mnie emocjami szybko zasnęłam, ale z wielkim poczuciem nadziei i radości.

Już następnego dnia, prosząc o przewodnictwo Ducha Świętego w modlitwie, osobno wyznałam Panu wszystkie grzechy które regularnie popełniałam i błagałam o uwolnienie od każdego z nich. To pomogło mi najbardziej – zrozumienie, co tak naprawdę oddala mnie od Boga i co sprawia, że nie daję mu tak naprawdę nic od siebie. Tamtego wieczora, podczas tamtej modlitwy, sięgnęłam pamięcią do najgłębszych zakamarków swojej przeszłości, wyciągając z niej wszystkie rzeczy, które ciążyły mi na sercu, napełniały je wstydem i ciągle mi o sobie przypominały. Oczywiście, Pan zna moje serce, i całą moją przeszłość – i właściwe z tego powodu wychodziłam z błędnego założenia, że wystarczy, jeśli po prostu zadeklaruję, że od tego wszystkiego się odwracam. Ale On pragnął, żebym to ja w pełni świadomie zrozumiała i wyznała, co dokładnie w moim wcześniejszym życiu było złe, i czego od teraz powinnam się wystrzegać. Nie mogłam wstydzić się i krępować przed najzwyklejszym powrotem myślami do tych spraw – a raczej udźwignąć ciężar swojej winy z pełną odpowiedzialnością i wiarą w uleczenie. Poza tym, jeśli w jakikolwiek sposób wcześniej mogłam przypominać chrześcijankę, to jedynie bardzo, bardzo letnią – pamiętającą o Bogu tylko wtedy, gdy akurat miałam wystarczająco dobry nastrój…

Wtedy w końcu zrozumiałam, że On już mi wybaczył, że jest gotów przyjąć mnie z czystą kartą i zapisać ją na nowo. Ja też nauczyłam się „wybaczać” sobie samej (co było zdecydowanie najtrudniejsze i jeszcze dzisiaj stale na tym pracuję), a wtedy przebaczenie krzywd innym ludziom okazało się zadziwiająco proste i przystępne. Przez wiele lat, gdzieś w podświadomości, każdą z osób które kiedykolwiek mnie zraniły obwiniałam za swoje niepowodzenia i zepsuty stosunek do samej siebie. Wiedziałam, jak negatywnie wpłynęły na mnie ich słowa i działania, a za to cierpienie darzyłam ich niegasnącą, bezsilną i duszącą nienawiścią, towarzyszącą przez lata. Gdy oddałam swoje serce Jezusowi, On uświadomił mi, że to całe stare cierpienie nie ma znaczenia dla mojego nowego życia. Rany powoli się goją. Już nikt więcej nie jest mi nic winny, nikt więcej w moich myślach nie musi ponosić odpowiedzialności za którekolwiek z moich dawnych porażek – wszystko przeminęło.„Jezus zaś mówił: «Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią». A oni rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy.” (Łk 23:34)

Nie miałam dalej już żadnego usprawiedliwienia, przez które moje własne okrucieństwo wobec ludzi mogłoby być uzasadnione. To, że odbiło się na mnie cudze zło, nie miało znaczenia – moja cała przyszłość zależały od tamtego momentu tylko od mojej własnej relacji z Bogiem i Jego działania w moim sercu.

Zaczęłam rozumieć, że gdybym nie przeszła tych kilkunastu skomplikowanych, trudnych lat życia i nie znalazła się na zupełnym dnie moralnym – i właśnie na tym etapie w pokorze nie zaczęła Go szukać, błagać, wołać – prawdopodobnie do końca życia nie poznałabym Go, trwając w swojej ułudzie szczęścia. Kiedyś zazdrościłam wiecznego powodzenia w życiu 3/4 osób z mojego otoczenia, poważanych i szanowanych mimo zauważalnej własnej obłudy i fałszu (to ostatnie dodatkowo doprowadzało mnie do szewskiej pasji). Dzisiaj jestem bezgranicznie wdzięczna Bogu, że nie pozwolił mi takiego życia wieść i trzymał dla mnie w zanadrzu prawdziwe szczęście 🙂 Zaczynam w tym wszystkim zauważać o wiele dłuższy Boży plan, dzięki któremu chociaż myślałam, że wszystko tracę, w rzeczywistości miałam zyskać nieskończenie więcej… Świadomość tego także w dużym stopniu pomogła mi przebaczać i to zdjęło z mojego serca ogromny ciężar… A sama nabrałam dystansu do wszystkich większych czy mniejszych niepowodzeń.

Niedługo później Pan objawił mi, że powinnam poprosić o uwolnienie od rzeczy, które zajmując najwięcej czasu i konsumując najwięcej mojej energii, zawsze najbardziej oddalały mnie od Niego. Ja także nie chciałam, by one znowu zwodziły mnie w przeciwnym kierunku, ale niektórych ambicji i związanych z nimi zajęć po prostu… nie umiałam odpuścić sama. Czułam się wobec tych pustych światowych dążeń po prostu bezsilna… Zwróciłam się z tym do Niego, prosząc by po prostu w jakiś sposób mnie do nich zniechęcił, obrzydził mi je – cokolwiek. Do tej pory nie mogę otrząsnąć się z podziwu, jak szybko zaprowadził we mnie gruntowne zmiany.Czy było mi łatwo z podjęciem takiej decyzji? Oczywiście, że nie. Przez tyle długich miesięcy, aż do tamtego momentu, nie sądziłam nawet, że mój ówczesny tryb życia mógłby w jakikolwiek sposób kolidować z moją chęcią budowania relacji z Bogiem. Byłam przekonana, że nic nie muszę zmieniać. Zawsze gdy nad tym myślałam (a ten temat powracał do mojej głowy niczym bumerang) szukałam wymówek, że przecież… Bóg dał mi ten talent artystyczny, więc na pewno chce, bym go wykorzystała, odnosiła sukcesy, nie marnowała swoich cennych dni. Zupełnie źle pojmowałam jakie sprawy naprawdę liczą się dla Pana,  a nie dla moich głęboko zakorzenionych w ”świecie” przyzwyczajeń, których początkowo nie potrafiłam, lub nie do końca chciałam się wyzbyć. Moim zdaniem w ten kontekst świetnie wpisuje się ten cytat z księgi Syracha o mądrości:

„Najpierw przekornie będzie z nim postępować:
strach i obawy na niego sprowadzi
i będzie go dręczyć swą chłostą
aż zaufa jego duszy.
Będzie go próbowała swoimi nakazami.
W końcu sama prostą drogą przyjdzie do niego,
rozraduje go
i przekazywać mu będzie swoje tajemnice.
Jeśli jednak on zejdzie na manowce, zostawi go i wyda jego upadkowi.”

Właśnie dzięki temu fragmentowi, ”od pierwszego przeczytania”, podjęłam ostateczną decyzję i zaczęłam pisać swoje świadectwo.

Uczę się pokory, o którą było u mnie tak trudno. Nauczyłam się lepiej panować nad emocjami i jeśli czasami zdarza mi się stracić nerwy, to momentalnie pojawia się w sercu bolesne ukłucie winy i poprawa – nie uciekam w całkowitą bezrefleksyjność jak kiedyś. Na nowo zrozumiałam, przez co z mojego powodu przechodziła moja rodzina i staram się im to wynagrodzić najlepiej jak potrafię.

Rozpłynęły się gdzieś moje homoseksualne skłonności, które przez pięć lat, bo już od początku gimnazjum, cały czas w mniejszym lub większym stopniu dawały o sobie znać. Pan mnie od nich uwolnił, dając na nie zupełnie nowe spojrzenie. Udało mi się zrozumieć ich prawdziwą przyczynę, a że ona została wyeliminowana, obecnie nie jestem dłużej zniewolona przez te myśli.

Budzę się i zasypiam z takim pokojem w sercu, którego nie da się porównać z niczym co czułam kiedykolwiek w życiu. Widzę więcej piękna wokół siebie i przestałam gonić za pustym sukcesem i rozgłosem. Nadal maluję, ale tylko wtedy kiedy naprawdę mam do tego chęci i inspirację, na pierwszym miejscu stawiając taki plan dnia, jakiego chce dla mnie Chrystus. I to mogę powiedzieć z pewnością: nigdy nie czułam się bardziej spełniona w życiu, które dopiero teraz nabrało znaczenia.

Od kiedy poprosiłam o prowadzenie Ducha Świętego, coraz lepiej rozumiem Biblię, czytam ją z przyjemnością i tak łatwo jest mi odnieść przesłanie Słowa Bożego do całego swojego życia…

 

 

cdn

 

Zaktualizowane: 5 lutego 2019 - 15:01

3 komentarze

Dodaj komentarz
  1. Bardzo dla mnie budujące świadectwo. Chwała Jezusowi Chrystusowi!!! Bardzo się cieszę, Dario, że Zaufałaś Jezusowi! On nikogo nie odrzuci, kto Go będzie wołał szczerze.
    To ciekawe, jak kilka motywów z Twojego życia jest podobne do moich, osobiście teraz też nie mam tyle chęci do malowania jak kiedyś. Mam jednak dylemat co robić mam w życiu. Proszę Boga o pomoc i czekam na odpowiedź… Wiem, że jeszcze powinnam pokutować z kilku rzeczy i chcę pokutować, mam taką myśl, aby pościć.

    1. Dziękuję Ci, Diano, za tyle dobrych słów. Zgadzam się, to niewyobrażalnie piękne uczucie wiedzieć i doświadczać, jak wielka jest Jego miłość i cierpliwość!

      Mam podobny dylemat, jeśli chodzi o dalszą drogę w życiu. Przede mną jeszcze półtorej roku w liceum i, o ile wcześniej kategorycznie zadecydowałam starać się o miejsce na ASP, tak teraz zupełnie zmieniły mi się priorytety. Wiem, że takie studia byłyby za dużym ”rozpraszaczem” i wyzwaniem, na ktorym teraz w ogóle mi nie zależy. Zostaje coraz bardziej dające o sobie znać pytanie, w co celować dalej 😉 Na pewno chciałabym przynajmniej w pewnym stopniu połączyć przyszłą pracę ze służbą Panu. No cóż, jakoś to będzie, wierzę że w odpowiednim czasie zaprowadzi nas obie w odpowiednie miejsca. 🙂

      Powiem Ci, że ostatnimi tygodniami też czułam spory nacisk na post i naprawdę dużo znaków bezpośrednio mi go sugeruje. Zresztą po tym jak odbudowałam swoją wagę często jeszcze zdarza mi się zajadać stres czy nudę, jeść kiedy nawet nie jestem głodna i tym podobne -takie nawyki które bez problemu usprawiedliwiałam przez cały okres koniecznego tycia, bo bez nich nie dałabym rady nawet dojść do obecnej wagi. Ale zostały ze mną na duuużo dłużej i obecnie już możnaby je podpiąć pod lekkie obżarstwo. 😉 Chyba po prostu po tych wszystkich latach zaczęłam się bać uczucia głodu, i to często nade mną wygrywa… Wolałabym wreszcie mieć stuprocentowo zdrową relację z jedzeniem i skupiać się przede wszystkim na budowaniu relacji z Bogiem, pełnego polegania na Nim. Post ukierunkowany na to okazałby się na pewno bardzo pomocny.

      Szkoda, że u mnie to w praktyce naprawdę trudne i na tą chwilę powiedziałabym że wręcz niemożliwe. U nas obiady zawsze przygotowuje mama gdy wracam ze szkoły – lubi to, obecnie nie pracuje, więc ma na to czas i dodatkowo gotuje też dla siebie, więc zawsze było to najpraktyczniejsze rozwiązanie. Swoją drogą wydaje mi się, że już na stałe będzie bardziej czujna ile i kiedy jem. 😉 Zachowanie sprawy postu między mną a Panem nie byłoby w rzeczywistości możliwe, a po wszystkich moich problemach (mimo że sama wiem, że nigdy nie wrócą), nie wyobrażam sobie nawet, jak bardzo źle mama zareagowałaby na taki pomysł. Na to raczej nie jestem gotowa. I chyba powoli zaczynam się godzić z faktem, że sama na dobre zdyskwalifikowałam się z tego rozwiązania. :/

      Ale racja, myślę, że to bardzo przybliża do Najwyższego. Natrafiłam już na wiele pięknych świadectw skupiających się na niesamowitych duchowych efektach postu – uwolnieniach, uzdrowieniach, wysłuchanych modlitwach, głębszym poznaniu w wielu aspektach wiary i tym podobne. 🙂 Rzecz zdecydowanie warta rozważenia gdy ma się możliwości.

  2. Piękne świadectwo, trzymaj się dziewczyno! 🙂

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Detektyw Prawdy, Dobra Nowina i Apokalipsa © 2015 Frontier Theme
Polish
Polish
Polish
English
Exit mobile version